NIEBIESKI PTAK


Miał przenikliwe ciemne oczy, gęste brwi, nos z lekka zgięty, usta - nie pamiętam - już raczej dotyk warg miękkich, ciepłych, umiejętnych. Całował mnie w policzek koło ucha, jego usta przesuwały się wolno po muszli usznej na szyję. Miałam oczy zamknięte i czułam jak ciepło tych pocałunków promieniowało wewnątrz mnie, czułam je w zwiniętych dłoniach, w palcach, w kolanach. Czekałam, aż pocałuje mnie w usta, przyczajona w sobie wyprzedzałam ten moment, jego usta na moich ustach i nagle:

- Podoba ci się? - spytał. Otworzyłam oczy. Pochylał się nade mną, w kącikach ust czaił mu się kpiący uśmiech.
- Podobało ci się? - powtórzył. - Przed chwilą wyglądałaś jak somnambuliczka, czy często ci się zdarza zasypiać w dzień?
- Nie, nie często.

Do mojej świadomości dotarły zakurzone źdźbła traw, każde pojedyncze, żółtawo-szare, prześwietlone słońcem. Poprzez trawy przebijało granitowe podłoże wyspy. Płowa skała tryumfalnie zrzucała z siebie wątły zielony ubiór, którym usiłowano ją przyodziać.

- Nie przejmuj się, i tak wyglądałaś ślicznie.

Siedział obok zaplótłszy ręce na podciągniętych szczupłych kolanach. Poza nim przezroczyste tło krzewów, słońce przeciekało poprzez drobne liście. Ściany wysokich budynków pochylały się nad nami, otaczały nas ze wszystkich stron. Rozżarzone słońce wypalało resztki trawy. Wydawało mi się, że leżę na dnie krateru.

- Gorąco - szepnęłam. - Chodźmy stąd.

Stał naprzeciw mnie uśmiechając się zmrużonymi oczyma.

- Masz liść we włosach, o, już, odprowadzić cię?
- Jak chcesz...
- Właściwie mam coś załatwić, ale to może poczekać, kobiety lubią czekać, prawda? Nie marszcz czoła, to psuje twarz i nie usiłuj ukrywać myśli, masz twarz przezroczystą jak, no właśnie jak, ojczysty język irytuje mnie niekiedy, a ciebie, prawda, zapomniałem, twój gorący patriotyzm!
A jednak jestem pewien, tak, że zostaniesz tu i w gruncie rzeczy twój patriotyzm nie odbiegnie daleko od mojego. Kochasz przecież Polskę i wszystko co święte?
- Kocham.
- No widzisz, ja także, co mówię, uwielbiam, adoruję, w końcu nigdy się tak dobrze nie bawiłem, jak w tym śmiesznym małym kraju. Tutaj inteligencja jest wyważona pieniądzem i nie sposób być mądrym aby nie być szanowanym, to znaczy bogatym.
- Zależy ci na tym, żeby być bogatym?
- Oczywiście, a tobie nie?
- Jak widzisz.

Roześmiał się. Skręciliśmy w Piątą Avenue i spoza drzew wyłonił się szary budynek Metropolitan Museum. Odczułam ulgę patrząc na masywne kolumny podtrzymujące trójkątny fronton, na szeroko rozpostarte kondygnacje schodów. Tam w środku była Caroline. W jednym z wilgotnych parterowych pomieszczeń znajdowało się jej biuro i przytykająca do niego mała czytelnia z czterema dębowymi stołami. Na biurku Caroline delikatny błękit i złoto starych druków.

- Zamyśliłaś się, ach, nie przeszkadzaj sobie, kupić ci lody?

Grecki chłopiec pokrzykując, toczył przed sobą biało lakierowany wózek. - "Icicles, icicles..."

Gryzłam chciwie kawałki zamrożonego pomarańczowego soku. Był zimny, nareszcie zimny. Gdyby nie był przy tym lepki, przytknęłabym go do twarzy, do piekących policzków, do pulsujących skroni. Zatrzymałam się pośrodku ulicy i pociągając go za rękaw zmusiłam, żeby przystanął także.

- Dziękuję ci za to, że chciałeś mnie odprowadzić. Ale nie mogę jeszcze iść do domu. Muszę także coś załatwić. I to natychmiast. Muszę iść do muzeum, tam pracuje moja przyjaciółka.
- Ależ chętnie pójdę z tobą - jego brwi uniosły się w kpiarskim grymasie. - Skoro już poświęciłem się dla ciebie, nie można tego zniszczyć. - Nadgryzł kawałek pomarańczowego lodu. - Jakie to orzeźwiające, prawda?
- Dobrze, chodź.

Wspięliśmy się na schody i skręciwszy w lewo zagłębiliśmy się w długi, porażony światłem jarzeniowym korytarz.

*

Siódme piętro hotelu Pod Kotwicą, Sto Czternasta ulica pomiędzy Broadwayem i aleją Amsterdam. Po przeciwnej stronie hotel akademicki — męski; podłużne okna bez firanek, świecą do póżnej nocy. Chodzą po pokoju w samych kąpielówkach, leżą na wąskich łóżkach przerzucając skrypty. Studenci? Ich stała obecność krępuje mnie, nie mogę podejść do okna, aby nie wywołać reakcji po drugiej stronie ulicy. Gwizdy, kpiarskie ewolucje z prześcieradłem. Zasuwam ciężką czerwoną portierę, siedzę w stłumionym świetle dusząc się, jest bardzo gorąco. Trzecia... Obiecał przyjść o wpół do czwartej. Z aparatem fotograficznym. Będzie robił zdjęcia. Wolałby jutro w południe, ale dzisiaj musimy wybrać miejsce. Poza tym chce mnie przestudiować. Medium, studium, ukradkiem odchylam portierę. Nie, jeszcze im się nie znudziło. Wpatrują się w moje okno, jeden z nich uzbroił się nawet w lornetkę, skórzany pasek zawieszony na nagim torsie. Wracam na łóżko, zamykam oczy i czekam. Chwila, dwie. Co będzie potem? Kiedy potem? No, jak już przyjdzie? Nie wiem, nie chcę o tym myśleć. Nie myśleć, nie myśleć, czekać bezmyślnie, automatycznie, oddychać. Oddychać resztą rozżarzonego powietrza, głęboko, tak, wdech, wydech, wdech, wydech... Może by znowu spojrzeć na zegarek? Za dziesięć, już za dziesięć minut. Może by podejść do okna? Niewykluczone przecież, że przyjdzie wcześniej. Na jego miejscu przyszłabym wcześniej. Ach, co mnie obchodzą te szczurze piski! Muszę przegiąć się poprzez parapet, muszę wychylić się jak najdalej, żeby w perspektywie ulicy zobaczyć. Rozpoznać. Tak, to on! Patrzy w górę, zobaczył mnie, daje znak ręką. Tamci witają go radosnym wyciem. Sensacja — spotkanie. Wołam, żeby poczekał. Chwytam torebkę, przed windą wpadam na Chińczyka, już jestem w środku; ze zgrzytem nienaoliwionych zawiasów zjeżdżamy w dół.

*

Dwunasta w południe. Półkolisty wybetonowany plac przypomina rozpaloną patelnię. Dwie kondygnacje płaskich schodów wiodą w dół nad brzeg Hudsonu. Wątłe krzewy obumierają od słońca i spragnione trawy żółkną coraz bardziej. Obwieszona futerałami aparatów postać mojego towarzysza zwabiła kilku murzyńskich chłopców. Przystanęli na schodach w bezpiecznej odległości — obserwują nas.

- Tak, tu będzie najlepiej, słońce tam, ty tu, najlepiej na schodach, poczekaj, za chwilę powiem ci dokładnie, gdzie masz stanąć.

Wymotywał się ze skórzanych pasków otaczających mu ramiona i szyję, ułożył aparaty na betonie obok swoich nóg. Ze skórzanego futerału wydobył trójnogi postument, przez chwilę mocował się z zawiasami, a kiedy poddały się uciskowi palców podciągnął postument wzwyż.

- Stań sobie tam, o tam.

Wyciągniętą ręką wskazywał miejsce na stopniach w pobliżu murzyńskich chłopców. Przesunęłam się, chłopcy momentalnie odskoczyli wstecz. Zgięty wpół spoglądał na mnie sponad postumentu.

- Tak, dobrze, dobrze, jeszcze trochę w lewo, trochę w lewo, profil, odwróć się profilem. To, co trzymasz w ręce, trzymaj dalej, a spróbuj tę gałąź przysunąć bliżej do twarzy. Dobrze.

Zesztywniałam w bezruchu. Zeschłą kolczastą gałąź trzymałam przy twarzy. Nie śmiałam się poruszyć. Obserwowałam go kątem oka. Wyjmował z futerału aparat. Przykucnięty nad betonową patelnią, drobny, ciemny punkt skupiający na sobie słońce. Wąskie plecy zaokrąglone, kolana długich nóg sięgające niemal podbródka, ciemna plama włosów. Chciałabym je dotknąć tak, jak dotyka je w tej chwili słońce, chciałabym wpić w nie obydwie ręce - palce rąk, całować. Przeciągnęłam językiem po spieczonych wargach. Wstał, podniósł się lekko, zwinnie i znowu był szczupły i wysoki - czarny wykrzyknik na białym tle - słońce obrysowywało go ostrym konturem. Umieścił aparat troskliwie na postumencie, przymocował i dopiero po skończonej operacji, znowu pochylony nad postumentem - spojrzał na mnie.

- Poruszyłaś się - w jego głosie brzmiała nutka zniecierpliwienia. - Prosiłem cię przecież, żebyś się nie ruszała. Głowę trochę bardziej na lewo, za bardzo, teraz na prawo, wolno, wolniej, tak, dobrze. Gałąź bliżej do twarzy, za blisko, za daleko, tak.
- Zmiatajcie! - szeroki gest w stronę chłopców. Zrozumieli, cofnęli się skwapliwie, nie opuścili jednak posterunku. Dwóch z nich przysiadło na schodach w odległości kilkunastu metrów, trzeci, stojąc, śledził nas ponad głowami towarzyszy.
- Teraz.

Zdziwiłam się, że to było tak bezbolesne. Nie wiedziałam kiedy, i mogłam się znowu poruszać. Nie zanadto jednak. Teraz miało być zdjęcie en face. Ja schodząca po stopniach, ja siedząca na stopniach, ja uśmiechnięta, ja spoglądająca przez ramię, ja w towarzystwie murzyńskich chłopców. Przysunęli się powoli, nieufnie, zafascynowani rozkazującym ruchem jego ręki. Podeszli, skupili się wokół mnie. Twarze poważne, ciemne oczy otwarte szeroko, spod uchylonych warg lśniące białe zęby. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie, przyzwyczaili się, nabrali zaufania. Podeszli bliżej do rozkraczonego statywu, otoczyli kołem jego, wkręcającego kolejny aparat fotograficzny na uniesiony nad ziemią postument. Kilkoma szybkimi gestami wytłumaczył najwyższemu z chłopców, w którym miejscu należy nacisnąć sprężynę, sprawdził jeszcze raz ustawienie soczewek i długimi krokami podszedł do mnie i usiadł obok. Jego ramię dotknęło mojego, jego włosy...

- Już.

Krótki ruch ręką, poczułam jak na ułamek sekundy przygarnia mnie do siebie, na jedną którą? jedną setną - krótko, krótko, wszystko przez to rozżarzone słońce, gdyby światło nie było tak ostre, można by to przeklęte zdjęcie robić o wiele dłużej. Jego ręka opadła. Murzyński chłopiec stał uśmiechnięty obok postumentu. Zdziwił się, dlaczego został odprawiony niecierpliwym gestem. Aparat powędrował do futerału, trójnóg zmalał do rozmiarów przedramienia, wsunięty został do skórzanego pokrowca. Paski ze skóry omotały znowu szczupłą zgarbioną sylwetkę.

- Zmęczyłaś się, nie, to świetnie. Idziemy.

Stojąc na najwyższym stopniu schodów, rzucam krótkie spojrzenie wstecz. Murzyńscy chłopcy przycupnięci na betonie. Słońce, ogromne słońce położone na wznak.

*

- Nie, nie lubię sera, daj spokój z tą sałatą, można zwariować, o już wiem, co będę jadł. Jajecznicę, będę jadł jajecznicę, a ty? Chcesz ser, w porządku, wprawdzie sam widok sera przyprawia mnie o skręt kiszek, ale zrobię to dla ciebie. Jedz. Usiądziemy tam, w samym rogu. Idź i zajmij miejsce, proszę cię, ja się zajmę zamówieniem.

Oparty łokciem o kontuar, palcami drugiej ręki wystukiwał na blacie niedosłyszalną melodię. Palce uderzały o lakierowane drzewo bezgłośnie, szybko. Kobieta w białym fartuchu podeszła do niego. Tłumaczył jej coś pomagając sobie ożywionymi gestami rąk. Odchodząc odwrócił się jeszcze, zrozumiała, tak, skinęła głową, odszedł.

- Nigdy nie można się z nimi dogadać, trzeba ich uczyć przyrządzania jajecznicy, ja chcę tak, ona tak, ja tak... a ty co, ach prawda, ser, ser na sałacie. No dobrze, wprawdzie nigdy nie uderzyło mnie, żebyś była za tłusta, już raczej...
- Po prostu lubię ser.
- Ja osobiście radziłbym ci trochę utyć, wyglądasz nieco za chudo jak na mój gust. Popatrz na tę blondynkę przy sąsiednim stole, nie wiem dlaczego, ale zawsze mnie ciągnęło do takich kobiet. Jest w nich koncentrat kobiecości, wszystkiego w nadmiarze i ciała, i seksu i...
- Sam mówisz, że za dużo.
- Za dużo jest akurat w sam raz, w tobie jest za mało, za mało jak na mój gust, no i gdzie ta jajecznica, długo mamy jeszcze czekać?
- Przecież mówiłeś, że masz dziś wolny dzień, czy nie dlatego zadzwoniłeś do mnie, mamy mnóstwo czasu.
- Tak, oczywiście, dzisiaj mam czas, ale można by go przyjemniej spędzić niż na siedzeniu w tym emaliowanym lokalu. Wolałbym już siedzieć w wannie, a ty?
- Jest gorąco, z chęcią weszłabym do wody.
- No tak, ale ja na razie nie mam samochodu i nie mogę cię powieźć do ekskluzywnej wypoczynkowej miejscowości, abyś mogła zażyć kąpieli. Posiadam natomiast wannę, wannę z kafelkami, chcesz, pójdziemy do mnie i będziemy się kąpać.
- Nie chcę.
- No to nie, to chodźmy do kina. Czekaj, co tam grają, gdzieś powinienem mieć gazetę, o jest. Strzały, strzały na pustyni, widziałem to już, ale tak okropnie nie ma co robić, że mogę zobaczyć jeszcze raz. Jest tam taka pikantna scena. Co, pójdziesz ze mną? Uwaga, blondynka wychodzi. Spójrz, jak ona kręci zadkiem, ależ to musi być... ach, nareszcie moja jajecznica, szalenie jestem pani zobowiązany, oczywiście za lekka, no trudno, nie, nie, proszę zostawić, zjem taką, jaka jest, już i tak dość długo czekałem.
- Dlaczego ty właściwie nic nie mówisz?

*

Dzień jest znowu gorący i portiery obu okien odsłonięte. Ci naprzeciw trwają na posterunku, nagie ramiona przewieszone przez parapet, szyje wyciągnięte. Wymachują kawałkiem białego płótna - koszula? Postanawiam nie zwracać uwagi, kładę się na łóżku na wznak, czekam. Czekam, aż minie gorące popołudnie i będzie można bezpiecznie wyjść, teraz po ulicy chodzi słońce, lotny czerwony płomień, wysysający powietrze, rozpalający białe kwadraty trotuaru. Ostry gwizd spoza okna. Wtulam głowę w poduszkę, zasłaniam uszy rękoma. Poprzez szum pulsującej krwi słyszę dwa cienkie dzwonki telefonu. Do mnie? Wybiegam na korytarz.
- To ty! Pójdziesz na zdjęcia? Tak, w tej chwili, że gorąco, to i co z tego, przecież nie będę fotografował po ciemku. No chodź, masz świetną twarz na kolor, a ja znalazłem wspaniały płot. Cały w strzępach afiszów. Musisz to absolutnie zobaczyć, musisz przyjść. Gdzie? Trzydziesta ulica na zachód, niedaleko portu, gdzieś chyba pomiędzy Dziesiątą a Jedenastą aleją. Kiedy możesz tam być, powiedzmy za piętnaście minut, nie, a dlaczego, weź taksówkę, zapłacę, nie chcesz, no to kiedy, za dwadzieścia, w porządku, spotkamy się przy płocie.

Telefon zamilkł, nie zmieniło się nic. Pokój jest taki sam, wytapetowany w kwiatki i właściwie nieprzyjemny, tani pokój hotelowy. Kwiatki są zupełnie drobne, nieznanego pochodzenia, ni to bratki, ni fiołki. Nigdy nie widziałam ich żywego pierwowzoru, może nigdy nie istniał. Te są na tapecie, ułożone w równe grządki, w grządki o niekończących się nużąco symetrycznych rzędach, te same powtórzone niezmierną ilość razy. Zaciągam czerwone portiery, ci spoza okna, ach, cóż mnie obchodzą ci spoza okna. Lustro, gdzie jest lustro? Mam twarz dobrą do kolorowych zdjęć. Moje włosy błyszczą rudawo - płukanka kupiona w tanim sklepie perfumeryjnym nie była najlepszej jakości, zabarwiła mi skórę na skroniach - ciemne brwi i czerwone usta. Używam jaskrawoczerwonej szminki — red hellion - to ma też coś wspólnego ze słońcem, z tym samym, które za chwilę rzuci się na moją odsłoniętą skórę, wydobędzie wszystkie rdzawe błyski ze starannie rozrzuconych włosów... Sukienka: czerwono-zielone pasy, głębokie wcięcie, zamek błyskawiczny nie zacinający się nigdy, halka nieprzyjemna, sztywna, pantofle na bardzo wysokich obcasach. Jestem kolorowa, w czerwonym przyćmionym świetle wyglądam jak... "Właśnie jak", "Język ojczysty irytuje mnie niekiedy", "Bawię się dobrze". "Trzeba być bogatym", i co jeszcze trzeba?

Teraz za chwilę, za tę która już minęła, trzeba zejść w dół i pobiec rozpalonym, białym trotuarem do ciemnego lochu kolejki podziemnej.

*

Z daleka powiewał ręką, jak zwykle obwieszony futerałami, wysoki, smukły, silnie pochylony ku przodowi. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, wykrzywił się w grymasie uznania.

- Dobrze, tego mi właśnie było potrzeba, usta mogłabyś trochę poszerzyć, masz szminkę, wspaniale, obrysuj je grubszym konturem, i musisz lizać wargi, żeby błyszczały, już, to chodźmy.

Płot był nierówny, sklecony prowizorycznie z grubych brązowych desek. Poprzez wąskie szpary prześwitywały grudy rozkopanej ziemi, budynek rozebrano do fundamentów, emaliowany napis głosił, że wstęp na budowę surowo wzbroniony.

- Nie będziemy się mogli dostać do środka.
- Nie potrzebujemy, potrzebny mi tylko płot, mam nadzieję, że nie zdarto od wczoraj tych afiszów.

Były. Wulgarne i przeraźliwie kolorowe: May Britt powiększona dwukrotnie, pokazywała nogi w siatkowych pończochach, obok pomidoroworóżowy biust Marylin Monroe, rockietki z Radio City w nieskazitelnie prostej linii unosiły w górę nogi, czerwono-białe na czarnym tle. Papier wystawiony na działanie słońca kurczył się i strzępił, odpadał kawałami.

- Staniesz tu, nie tam dalej, pod jej nogami, nogi mają być ponad twoją głową, zrobisz jedną z twoich min.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Ależ tak, wiesz doskonale, mam ci przypomnieć, oczy możesz przymknąć, usta, prosiłem cię przecież, żebyś pośliniła usta, teraz lepiej, twarz, nie, nie tak!

Zirytowany podbiegł do mnie, ujął ręką mój podbródek. Szczęki miałam zaciśnięte, zamknięte oczy.

- Nie, nie, no w ten sposób nie zrobię ani jednego porządnego zdjęcia, co ci się właściwie stało!?
- Jest mi gorąco.
- Taki sam dzień, jak każdy inny, zupełnie nie rozumiem, dlaczego się upierasz, chcę, żebyś zrobiła tę swoją minę lunatyczki, przecież wiesz, o co mi chodzi, tam w parku, pamiętasz?
- Tak.
- No więc, czy możesz to powtórzyć?
- Nie.
- Idiotka, skończona idiotka. A może ty się kochasz we mnie?
- Nie.
- Jesteś pewna?
- Tak.
- W takim razie świetnie symulujesz, no więc zrób tę minę.
- Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Jesteś podły, podły, podły! Biegłam przed siebie roztrącając ludzi. Szybko, szybciej, daleko, jak najdalej, żeby nie mógł mnie dogonić, żeby nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć. Słońce, nie wiedziałam nic o słońcu, a jednak było. Dopadło mnie i nagle poczułam, że brak mi tchu. Z ulgą pomyślałam o poukładanych na ziemi futerałach, o rozkraczonym statywie. Zanim zdąży to wszystko pozbierać, będę daleko. Byleby tylko dojść do subwayu. Pośrodku ulicy widać niski, prostokątny budynek. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów. Ach, gdyby nie to słońce! Jakże jestem zmęczona. Chce mi się płakać. Nie, jeszcze nie teraz. To dopiero w pokoju, przy szczelnie zasłoniętych portierach, na moim wąskim, obcym łóżku, w hotelu, w hotelu Pod Kotwicą. Dopiero wtedy. Szerokie brudne schody prowadzą w dół do tunelu pachnącego kurzem i ludzkim potem.

*

Już kilkakrotnie odzywał się lekki podwójny dzwonek telefonu. Teraz także. Wtulam głowę w poduszkę, żeby nie słyszeć, a jednak dobiega mnie poprzez pierze i przyciśnięte do uszu dłonie. Nie słyszeć, nie słyszeć i nade wszystko nie myśleć. Przestać myśleć. Cóż mnie w końcu obchodzi ten chłopiec, którego właściwie nie znam. Jedno krótkie spotkanie w bibliotece Polskiego Instytutu, szybkie spojrzenie przenikliwych, ciemnych oczu, uśmiech sponad rozpostartej gazety... kilka słów i spacer. Nasz pierwszy spacer poprzez park, boso, z pantoflami w ręce, przez zakurzone trawy, przez ciepłe kamienie, w cieniu wątłych krzewów i żółknących drzew. Jego pocałunki, jego śmiech. Co mnie obchodzi? Nic, nic, nic. Gdyby tylko telefon przestał dzwonić! Gdyby nie słońce na ulicy! Mogłabym wyjść. Powinnam się uczyć. Za dwa, trzy tygodnie mam jechać do college'u, dokładnie za dwadzieścia dni. Powinnam się uczyć. Nie mogę się uczyć. Jakoś to będzie, jakoś to będzie, zapomnę o nim, zawsze się zapomina.

O nim także można zapomnieć. Wyjść, iść ulicą w tłumie kolorowych ludzi, należeć do nich i nie należeć nigdzie, zatrzymywać się przed tanimi wystawami sklepów, przeskakiwać po dwie płyty trotuaru tak, jak to robią murzyńskie dziewczęta, zejść schodami nad Hudson, położyć się na trawie. Gdyby... Dzwonek. Podchodzę do telefonu.

- Nareszcie jesteś, myślałem, że umarłaś, albo, że się przeprowadziłaś, ten twój gospodarz nie najuprzejmiejszy, powiedział wprawdzie, że mieszkasz, ale stanowczo odmówił sprawdzenia, czy jesteś w pokoju. Słuchaj, właściwie, gdzie ty mieszkasz? Dla kogo ten hotel? Dla Murzynów? Mogłem się tego spodziewać. Jesteś tam, halo, jesteś tam, odezwij się wreszcie, halo, halo... Koniec.
Słuchawka powieszona i tak strasznie nie można nic zrobić. Męczą mnie te portiery i brudna tapeta w kwiatki. Pościel właściwie też jest brudna i kurz, wszędzie kurz...

W wąskiej smudze pomiędzy portierą a portierą tańczą najdrobniejsze pyłki. Smuga żyje, drży, roi się jak miasto, jak miasto poniżej, pełne takich samych pyłków dążących wytrwale, uparcie, gdzie... nie wiem, nie wiem, dążących w słońcu, wydobytych z nicości przez słońce, żyjących tylko i wyłącznie dzięki jego zaborczej płomiennej obecności.
Wychodzę.

*

List: Droga, chciałbym się z tobą zobaczyć, muszę ci coś wyjaśnić, koniecznie. Niesłusznie zawiesiłaś słuchawkę, chciałem cię jedynie poprosić o spotkanie. O pewnych rzeczach trudno jest mówić przez telefon, tym bardziej pisać. Musisz mnie zrozumieć. Nie wiem, dlaczego mi zależy akurat na twoim zrozumieniu, ale zależy mi. Musisz wiedzieć. Masz do mnie żal i słusznie. Postępowałem jak cham, ale ja jestem właśnie taki. Tak, nie mam serca. Można nie mieć ręki lub nogi, ja nie mam serca, i apeluję do ciebie, która masz go w nadmiarze, abyś mnie zrozumiała. Powtarzam, nie wiem, czemu to robię. Może z ciekawości. Może z litości. Jesteś chuda i źle ubrana i masz o wiele więcej zaufania do ludzi niż na to zasługują.

No więc lituję się nad tobą. Ludzie bez serca też mogą się litować, leży to w granicach dobrze pojętej dobroczynności. Muszą być żebracy, żeby bogaci czuli się bogatymi. Cóż, moja filozofia nie jest oryginalna, ale jest użyteczna i zaręczam ci, że w kraju tym ocenią ją na pewno.

Powtarzam, chcę się z tobą zobaczyć, tu masz numer telefonu, zadzwoń natychmiast po otrzymaniu listu, będę w domu całe popołudnie, czekam.

List napisany na maszynie, stylizowany podpis czerwonym ołówkiem, na marginesie patykowata karykatura autora z rozwianą czupryną, z nosem nadmiernie wyeksponowanym. Mam już dwie podobne, jedną narysował w bibliotece na kawałku kartki, drugą w bistro na serwetce, czekając na jajecznicę. Robi to jednym pociągnięciem pióra, nie patrząc na papier. Podpis - nie jestem grafologiem, nie umiem czytać w literach i gwiazdach. Ale jest coś odpychającego w tym ogromnym J, w długiej i zawiniętej łodydze y. Dlaczego jest taki pewny siebie, dlaczego okrutny?

Tak, za chwilę wstanę z łóżka - leżę na wznak trzymając list przed oczyma - tak, podejdę do telefonu, zapytam, gdzie mam przyjść i nawet wiem, że włożę moją najlepszą suknię w pomarańczowo-zielone pasy. Tę suknię dobrą do kolorowych zdjęć. I umaluję usta i najstaranniej uczeszę włosy, to znaczy rozrzucę włosy, i będę się wstydzić moich wystających obojczyków i za szczupłych ramion. Być może raz jeszcze zazdrosnym okiem przylgnę do jakiejś pulchnej blondynki, za którą on się obejrzy niedwuznacznie, do której się uśmiechnie zmrużonymi oczyma, być może odejdę znowu, nie powiedziawszy do widzenia... Za chwilę, za krótką chwilę, to znaczy już.

*

- No co, minęło ci? Jesteś stanowczo za poważna jak na wesołą okazję; chcę ci porobić zwierzenia. Ejże, uśmiechnij się, chcesz trochę alkoholu, rzadko piję, ale dzisiaj napiję się z tobą. Wiesz, ja cię diabelnie lubię, nawet nie wiem, kiedy zdążyłem cię polubić, nie widzieliśmy się więcej niż pięć, sześć razy. Ty pewnie to policzysz dokładnie, prawda? No, nie marszcz brwi, nie masz powodu zaprzeczać, że mnie kochasz, albo że jesteś diabelnie bliska tego stanu. No, uspokój się, to ci naprawdę nie przynosi ujmy. A mnie? Mnie przynosi zaszczyt. I kto wie, gdybyś, przebacz, że się śmieję, chciałem powiedzieć, gdybyś miała pieniądze, i ta sama myśl mnie rozbawiła. Ty nigdy nie będziesz miała pieniędzy. Gdybyś jednak miała, podejrzewam, że to, że cię lubię nie wystarczyłoby - udałbym, że cię kocham.

I byłbym, wierz mi, stokroć bardziej nieuprzejmy niż jestem w tej chwili. Nie, myszko, nie kocham cię, co więcej, nie kocham żadnej kobiety.

Nie mogę. Po prostu nie umiem. Pamiętasz, co napisałem w liście? Otóż w tym tkwi sedno. Nie potrafię kochać kobiety, chociaż skądinąd potrafię to robić lepiej niż jakikolwiek mężczyzna. No, powiedzmy niż jakikolwiek mi znany, żeby wypadło skromniej, a tak, zauważyłem, że lubisz skromność. No więc, jest tam w św. Augustynie taki ustęp, nie powiem ci już gdzie, ale sens tego jest mniej więcej taki: gdyby pierwsi rodzice nie zgrzeszyli pożądaniem, to mogliby sobie dokonywać odnośnych funkcji bez jakichkolwiek emocji, a ich organa płciowe poddawałyby się ich woli, tak jak powiedzmy ręka.

O widzisz, zginam rękę, bo mi się tak podoba. Otóż podejrzewam mocno, że moi rodzice nie zgrzeszyli, albo, że ja nigdy nie będę w stanie zgrzeszyć. Mogę to robić choćby dwadzieścia cztery godziny na dobę, mogę, bo po prostu chcę, przy czym zauważ chytrość świętego, nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Ale kobietom tak, one krzyczą z rozkoszy, one mdleją, one wieszają mi się u kolan, kochają mnie, szelmy, kochają mnie za mój piekielny mankament, kochają mnie.

- Nie powiem ci dokładnie, jak to się stało. Wybryk natury, może, jeśli nawet, to jeden z ciekawszych. Nie, nie patrz na mnie tym sarnim wzrokiem, dawno minął czas, kiedy mnie ten fakt pogrążał w melancholii. Jakże ja się doskonale bawię. Śmieję się, moja mała myszko, śmieję się z siebie, z przygłupawego świata i z najgłupszych kobiet. Przyjrzyj się temu zdjęciu, piękne, prawda, popatrz, jest naga, widziałaś kiedyś takie ciało, skończenie piękne. Kocha mnie do szaleństwa. A ja, cóż, kocham ją także, sypiam z nią czasami, nie zmartwiłbym się jednak wcale, gdyby w tej chwili doniesiono mi, że ją rozpłaszczył przejeżdżający samochód. Może nawet odczułbym to jako ulgę, bo niedługo chyba będę musiał się z nią rozstać, a trudno mi zostawić taki klejnocik innym. Wolałbym ją mieć, ją także...

- No więc, jak się zaczęło? Zwyczajnie. Jesteśmy z tego samego kraju i mamy tyle samo lat, ach prawda, jesteś rok ode mnie młodsza, rok czy aby jesteś pewna, że to nie dziesięć, dwadzieścia, sto, a może tysiąc lat? Wiesz dlaczego mogę mówić z tobą swobodnie, właśnie teraz wpadłem na to, ty jesteś nie tylko z innej epoki, ale z innego świata: ani przestrzeń, ani czas ten sam. I to wszystko dlatego, że masz to przeklęte serce, które wydarto mi, dawno już. Tak dawno, że ledwie pamiętam. To się stało w ciągu pierwszych lat okupacji. Miałem pięć, może sześć lat. Byłem na wsi. Stara wiedźma robiła ze mną, co chciała. Jeśli nie poddawałem jej się, biła mnie. Kto lubi być bity? Robiłem, co chciała. Potem jej wnuczki, podpatrzyły nas i one także - dwanaście i trzynaście lat - byłem dzieckiem, więc trudno je było zadowolić, wkładały mi patyczki, raniły mnie... tym trybem rzecz rozrosła się tak i jak mówię podporządkowana jest mi całkowicie. Nienawidziłem ich. To chyba ostatni raz, kiedy miałem emocjonalny stosunek do kobiet. Nienawidziłem ich. Tych potem także, ale już znacznie mniej. Robiłem to zawsze i przywykłem do tego, ale potem w szkole dziwiłem się reakcji koleżanek. Przymykały oczy, całowały mnie po rękach, kochały mnie. One kochały, Ja - nie. Myślałem, że są nienormalne, ale chłopcy pomiędzy sobą zwierzali się z trudności. To mnie zastanowiło. W rok potem poszedłem do lekarza. Potwierdził moje podejrzenia. Pogratulował mi. Byłem nienormalny, ale jak nienormalny! Zażartował, że powinienem jechać na Riwierę. Jak na razie, widzisz, jestem tylko tutaj, ale niedługo zapewne będę na Riwierze, tam także. Nie, nie jest mi wstyd, sprzedaję swoje umiejętności najlepiej jak mogę, w końcu to najrozsądniejsze z ekonomicznych praw: prawo popytu i podaży. Ja sprzedaję najdrożej. No i co mała myszko, podnieś kieliszek, napij się, zrobi ci się lepiej, jesteś blada, blada i chuda, właściwie nie lubię takich jak ty, wolę pulchne blondynki, ale ciebie lubię. Lubię do tego stopnia, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się przespać z tobą. Nieczęsto, ale czasem, jakbyś bardzo chciała, możesz przyjść. Nie uciekasz już, no pewnie, po co uciekać od kogoś, kto jest tak kompletnie niewinny. Mnie nie splamił nawet pierworodny grzech. A teraz muszę cię pożegnać, mam interes nie cierpiący zwłoki; do widzenia, no uśmiechnij się, zobaczymy się jeszcze, prawda?

*

Słońce już zaszło i od Hudsonu wieje lekki wiatr. Murzyni mają oliwkową skórę i połyskliwe, wilgotne oczy, a Portorikańczycy, mali, zwinni Portorikańczycy włosy kędzierzawe i czarne jak noc. Oddycham, mogę oddychać. Nie ma słońca, niebo zaciągnięte szarymi obłokami, być może spadnie deszcz. Deszcz. Żółta trawa New Yorku tak bardzo potrzebuje deszczu, wielkie drzewa modlą się o deszcz wyciągniętymi ramionami. A ludzie? Ludzie mijają mnie, kolorowi, piękni, idą po sobie wiadomych torach, spotykają się niekiedy, odwracają głowy, witają się z uśmiechem. W taki dzień jak dziś nietrudno o uśmiech, w taki zmierzch. Wieje wiatr od Hudsonu, wieje coraz gwałtowniejszy i na pewno deszcz spadnie wkrótce. Chyba nie zdążę dobiec do domu. Jeszcze dwa, trzy bloki... Pierwsze grube krople na trotuarze. Wiatr smagnął i poderwał mi sukienkę. Ludzie biegną. Idę wolno i pozwalam strugom deszczu płynąć po włosach i ramionach. Moja najlepsza sukienka? Wyschnie i jutro z samego rana uprasuję ją. Jutro pójdę do biblioteki i przeczytam do końca podręcznik poprawnej wymowy. I jeszcze wiersze Donne'a, nie zaglądałam do nich dłużej niż tydzień. Właściwie, co ja robiłam cały ten czas? Nie przeczytałam ani jednej strony, nie nauczyłam się ani jednego zwrotu, nie odpisałam na list matki. Zrobię to natychmiast, natychmiast po powrocie. Portorikański chłopiec zdjął bluzę i zarzucił ją na głowę dziewczyny. Biegną przytuleni do siebie. Na ulicy nie ma już nikogo oprócz nas trojga. Deszcz, ciepły deszcz pluszcze o płyty trotuaru, wartkimi strugami zmywa całotygodniowy kurz.

("Życie Literackie" 1966 nr 38)


początek opowiadania | powrót